Kolejny ceramiczny post... Zdaję sobie sprawę, że niektórzy mogą poczuć się już troszkę znużeni tą tematyką, ale jestem tak naładowana energią, którą przywiozłam z Łucznicy, że postanowiłam podzielić się z wami jeszcze jedną ciekawostką. Oczywiście nie zarzuciłam szycia i kolejny post będzie dotyczył tego, co uda mi się być może skończyć w ten weekend.
I obiecuję wam, że tym razem nie będzie to nic z ceramiki :)
Zapewne wiecie, że obecnie glinę wypala się w specjalnie skonstruowanych elektrycznych piecach do ceramiki. Cały proces możemy kontrolować za pomocą programatorów. Ustala się temperaturę i czas poszczególnych faz, dostosowanych do rodzaju wypału (na biskwit lub szkliwienie) i rodzaju gliny. Wygodne prawda?
Ale zanim wymyślono najprostsze piece (nie mówiąc już o tak skomplikowanych jak dzisiejsze) glinę wypalano po prostu w paleniskach. I taki właśnie eksperyment chciałam wam dzisiaj pokazać :)
Przedmioty przygotowane do wypału |
Naczynia ułożone w palenisku |
Wychodzi więc na to, że najlepiej zacząć wypał wieczorem pamiętając, żeby zaopatrzyć się w odpowiednią ilość płynów rozgrzewających ;)
Wyjmowanie ceramiki z paleniska |
Jak pewnie zauważyliście na zdjęciach niektóre naczynia są częściowo jaśniejsze. W miejscach gdzie docierał tlen powstały przebarwienia. Nie wiem jak wam, ale mi ten efekt bardzo się podoba:
Taka ceramika zawsze ma dużą przepuszczalność. Raczej nie można przetrzymywać w niej żadnych płynów. Temperatura jaką uzyskamy w ognisku (ok. 700 st.) jest bowiem zbyt niska. Żeby zapewnić przedmiotom szczelność musimy wypalić je w wyższej temperaturze.
Ale mają za to inne zalety - nie trzeba ich dodatkowo ozdabiać. Są interesujące same w sobie bez dodatkowych zabiegów "upiększających".
Bardzo podoba mi się surowe piękno naczyń wypalonych w "żywym" ogniu i na pewno jeszcze wrócę do tej techniki :)
Mam nadzieję, że nie zanudziłam was tym postem. Chciałam pokazać, że ceramika to nie tylko mozolna praca w czterech ścianach pracowni, ale że można się nią bawić i eksperymentować także na zewnątrz.