Od dłuższego czasu "chodziło" za mną wiosenne wdzianko. Coś, czym można się owinąć jak kocykiem, kiedy jest zimno. Koniecznie duże, miękkie i żeby się nie gniotło, bo przemieszczam się głównie samochodem. Plany nabrały realnych kształtów, kiedy wypatrzyłam w sklepie odpowiednią dzianinę.
Średnio gruba, z przypominającą trochę buklę fakturą, no i najważniejsze - granatowa :) Ostatnio nie zauważam innych kolorów, a jeżeli już, to tylko te, które do granatu pasują :)
Pierwsza wersja, uszyta według oryginalnego wykroju (Burda 1/2015 model 103), oględnie mówiąc, nie przypadła mi do gustu. Ani nikomu innemu :) Dziecię moje, z bolesną (dla mnie rzecz jasna) szczerością stwierdziło, że uszyłam sobie paskudny szlafrok, a mąż dyplomatycznie unikał odpowiedzi. Nie przewidziałam, że burdowy oversize z obniżoną linią ramion, to fason zdecydowanie nie dla mnie.
Najłatwiej byłoby porzucić cudaka na dnie szafy i zapomnieć o jego istnieniu, ale ja tak łatwo się nie poddaję. Skoro poświęciłam tyle cennego czasu na walkę z paskudnie rozciągającą się dzianiną, podklejanie fizeliną i wszywanie wypustki, to musiałam znaleźć także czas na doprowadzenie go do stanu nadającego się noszenia w miejscach publicznych :)
Burda 1/2015, model 103 |
Przede wszystkim postanowiłam pozbyć się opuszczonych ramion i wszyć rękawy wyżej. Wyprułam, no dobra przyznaję się - wycięłam rękawy i poprawiłam podkroje ramion. Pociągnęło to za sobą zwężanie po bokach i odpruwanie podłożenia. Oczywiście musiałam też dosztukować rękawy, bo po wszyciu wyżej okazały się za krótkie.
Wersja ostateczna zyskała w końcu aprobatę rodziny, więc wczoraj odważyłam się wyjść w niej poza próg mieszkania. Szału nie ma, ale nie jest źle. Jest ciepło, całkiem wygodnie i w moim ukochanym granacie :)