Zazwyczaj szyję lżejsze rzeczy, z dużo cieńszych materiałów. Tym razem porwałam się na wełnę w chabrowym kolorze. Tkaninę wyciągnęłam oczywiście z czeluści szafy, czyli teoretycznie nadal uwalniam. Powinno się tam już robić luźniej, a tymczasem miejsca wręcz ubywa :) Mam dziwne wrażenie, że na każdy wyciągnięty kupon przypadają dwa nowo-zakupione...
Szyło się całkiem nieźle do momentu dziergania dziurek na guziki. Sierota totalna ze mnie, bo nie potrafiłam ustawić parametrów odpowiednich do grubości materiału. Cały wczorajszy wieczór spędziłam na produkowaniu dziurek próbnych w kosmicznych ilościach. Ale dzisiaj mogę się już pochwalić żakietem zapiętym na ostatni guzik :)
Na drugim zdjęciu zapięty na guzik przedostatni ;)
Będę nieskromna - żakiecik bardzo mi się podoba. Ma dużo elementów, które bardzo w marynarkach i płaszczykach lubię. Stójkę i dwurzędowe zapięcie mogłabym mieć w każdym :) A kontrafałdy, robią fajną "pseudobaskinkę".
Teraz trochę detali:
Stebnowania wokół szwów dodałam od siebie - Burda ich nie przewidywała, bo ich model uszyty był z żakardu. Moja wełniana wersja chyba jednak lepiej wygląda ze stebnówkami.
Martwi minie tylko jedno - kiedy skończyłam żakiet okazało się, że nie mam go z czym nosić (oprócz nieśmiertelnych, pasujących prawie do wszystkiego jeansów) :)
Dzisiejszy wieczór spędzę prawdopodobnie na przekopywaniu się przez stertę Burd w poszukiwaniu wykroju na wąską spódniczkę.